Samemu można sobie na treningu przyjść, gdy nikogo nie będzie, wybrać moment, przeczekać wietrzyk, skoczyć po picie - i walić coraz wyższe życiówki. Na zawodach wszyscy mają w miarę po równo, jeśli chodzi o słońce, wiatr - no a przede wszystkim czas. Nie ma, że kogoś zaswędziała powieka. Sekundy lecą i tyle.
Sensem sportu jest rywalizacja z innymi na równych zasadach. Jeśli ktoś jej nie podejmuje, to nie ma sensu w ogóle porównywać jego mistrzostwa do mistrzostwa w tamtych ramach.
Można się doskonalić na drodze innej niż sportowa - choćby Lars Andersen. On robi fajne filmiki i jest dobry w doborze scen, które mu się udały.
Na zawodach sportowych jakoś ciężko go zobaczyć - widać to go nie kręci. A może wie, że tych cech, które tam są potrzebne, po prostu nie ma na aż takim poziomie. Zapewne wielu sztuczek Larsa nie dałby rady wykonać Mike Schloesser, czy Sara Lopez. I to jest OK. Po prostu to różne porządki i różne pomysły na doskonalenie się.
A zen? Każdy ma swoje zen, ponoć. Albo nie ma. Znałem ludzi, którzy musieli jechać na wschód, żeby "ich aikido stało się dopełnione", a znałem gościa, który wykonywał najbardziej szalone techniki capoeiry i przyznawał, że na ułamek sekundy przed skokiem myśli o zupie pomidorowej swojej babci